Jak zwykle po wyjeździe marnie mi idzie zebranie się do napisania kolejnej notki. Taki typ ze mnie.
I tylko dlatego, że wiem o Was czytających moje wypociny, którzy czekacie na wiadomości jakie usłyszeliśmy w Warszawie, jestem i tak szybko
Zacznę jednak od wieści, że Asia i Igor, którzy operowani byli w ubiegły piątek, bardzo dzielnie przeszli zabiegi i co najważniejsze są już w swoich domach i tam dochodzą do pełni sił.
Oboje na razie w gipsach na obu nogach, za tydzień już jadą na zdjęcie szwów i przegipsowanie. Znieśli wszystko tak dobrze, że oboje zaskoczyli tym swoich rodziców.
Oczywiście kciuki nadal trzymamy za jak najlepsze efekty operacji, tak żeby oboje byli w stanie chodzić jeszcze lepiej niż do tej pory.
Wracając do naszej "sprawy"....
Tak mnie jakoś dziwnie kusiło, żeby tym razem nie męczyć Byśka i nie brać go z nami do Warszawy. No bo i po co?
Skoro i tak nogę ma zagipsowaną, nie da się jej zobaczyć, a jak się porusza pokazaliśmy panu doktorowi poprzednim razem... Nie widziałam sensu po prostu.
Na szczęście moja mama, która na emeryturze jest i w związku z tym nigdy czasu nie ma , zgodziła się zostać z Byśkiem, no a po szkole też z Olą. Wtrącić tu muszę, że zawsze takie porzucanie Byśka jest kłopotliwe ze względu na cewnikowanie, którego moja mama się nie podejmuje i dlatego dodatkowo absorbujemy do tego moją siostrę i ciocię. Ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie
Tak więc pojechaliśmy bez dzieci.
I.... ufffff, bardzo dobrze zrobiliśmy, bo na miejscu w przychodni okazało się, że Byśka na liście nie ma. Tak po prostu. Nie mogłam w to uwierzyć. Nawet sama osobiście przepatrzyłam zeszyt rejestratorki i może łatwiej byłoby mi to ogarnąć, gdybym nie wiem... telefonicznie się zapisywała.... ale ja byłam tam osobiście, pamiętam jak patrzyłam na tamtejszy kalendarz rozmawiając z zapisującą mnie panią.... i ja wpisane miałam 4.10, a pani 11.10... i to w różnych godzinach. No nic. Powiedziałam od razu pani, że niezależnie od wszystkiego ja czekać będę i najwyżej wejdę jako ostatnia.
Weszliśmy o 19.30 (do tej lekarz planowo przyjmuje) z powodu opóźnienia nie jako ostatni, ale się udało... czekaliśmy 3,5 godziny więc po prostu nie wiem co by tam Bysiek wyprawiał jakby miał tak czekać z nami.
I tak.
Badania krwi całkiem w porządku, angioTK wykazało prawidłowy obraz naczyń co jest bardzo ważną i dobrą! wiadomością, a scyntygrafia kości stan zapalny. Ten stan zapalny, który nie wynika z badań krwi na szczęście nie zagraża Byśkowej zastawce (co było priorytetem dla neurochirurga), a nazywany był przez lekarza jako staw rzekomy.
I wyczytałam, że staw rzekomy to powikłanie gojenia (w tym wypadku pooperacyjnego), które charakteryzuje się trwałym brakiem zrostu pomiędzy częściami kości.
To źle oczywiście. I tu pojawia się problem, bo uszkodzona jest chrząstka wzrostowa kości (noga nie będzie rosła, a dokładniej piszczel w tym odcinku), rośnie tylko strzałka, która przez to, że już jest dłuższa od piszczeli, stanowi dla niej podparcie (jakby laskę) i przez to piszczel nie ma docisku do podłoża, który jest niezbędny do prawidłowego zrostu nogi.
Jak dla mnie to takie kółko zamknięte, bo gdyby Bysiek był większy, to między kośćmi byłoby więcej miejsca na wstawienie tam odpowiedniego aparatu, który docisnąłby tą piszczel do podłoża i tym samym moglibyśmy uzyskać zrost. Obecnie miejsca jest tam zbyt mało i w dodatku jeszcze bardziej uszkodzilibyśmy chrząstkę wzrostową, która już teraz jest zniszczona Obecnie musimy (po raz kolejny zresztą) uzbroić się w cierpliwość. Nikt nie umie odpowiedzieć na nasze pytanie: jak długo?
Nikt tego nie wie.
I nikt dziś mi nie powie (albo nie chce) czy będzie lepiej .
Za tydzień robimy kolejne zdjęcie RTG (czasem mam wrażenie że już świecimy z Byśkiem w ciemnościach od tych zdjęć różnych), zobaczymy co usłyszymy tu, a za półtora tygodnia pewnie znowu udamy się w podróż po nadzieję...