niedziela, 31 stycznia 2010

Kolejny krok

Tak sobie myślę właśnie, że dobrze by było dodać do istniejących już etykiet tego bloga taką, która opowiadałaby o tym, co dla Byśka jest totalną nowością.
Tak. Będzie nosiła tytuł "po raz pierwszy..." i będzie w sobie kryła nowe doświadczenia w życiu Krzysia.
Ciekawe tylko do czego nas te kolejne Bysiolowe doświadczenia w rezultacie doprowadzą . Ale nie wyprzedzajmy faktów, bo tak czy siak.... czas nam pokaże, co ma dla nas w zanadrzu.

To, co dziś piszę, jest ewidentnym debiutem.
Krzyś kolejny raz mnie zaskoczył i to mile w dodatku... (na szczęście nie tak jak w poprzednim poście )
Pojechaliśmy (jakiś tydzień temu) do Przemyśla na narty.
To znaczy na narty jechała Ola z Markiem, ale tak sobie pomyśleliśmy, że narty mogę wziąć i ja i przez godzinkę mogę kilka razy zjechać. Pożyczyliśmy sprzęt też dla Byśka (bo ciągle marudził: "ja tes ciałem jechać na martach"), mając świadomość, że jego chęć spróbowania tego sportu wynika z czystej ciekawości i nie liczyliśmy na wiele.

No i rozsądnie, bo o ile chodzić się da na nogach, które ciężko zmusić do współpracy, to jazda na nartach jest wyczynem wręcz nieosiągalnym przez wzgląd właśnie na to nieposłuszeństwo nóżek. Oczywiście na etapie w jakim obecnie jest Krzyś. Bo wiem, że na nartach jeżdżą ludzie np. bez jednej nogi.... Tyle tylko, że Bysiek jest małym jeszcze dzieckiem i to "niepełnosprytnym" w dodatku
No ale pomijając to wszystko, to najważniejsze, że jak już udało się go zakuć w sprzęt, to nadal miał ochotę spróbować o co biega w nartach.
Gdybyśmy mieli pojechać w jakieś inne miejsce, to nie byłoby to już takie proste do zrealizowania, jak w Przemyślu. Bo tam, po godzinie na stoku, zabrałam Byśka do auta i pojechaliśmy do mojej kochanej rodzinki , gdzie spędziliśmy spokojnie resztę dnia czekając w ciepełku aż się Ola z tatusiem najeżdżą.

Kilka fotek...

Całkowity debiut. Pierwsza fotka na nartach, jeszcze pod babci domem.




Najważniejsze, to się nie nudzić na stoku




Tatuś tłumaczy co i jak...




A tu... to normalnie jakby jeździł notorycznie.... he he he.
Takie fotograficzne przekłamanie, bo kto jeździ na nartach, ten zauważy, że ustawienie ciała ma takie, że zaraz w śniegu wyląduje....




.... i słusznie, bo już leży




Mój uśmiechnięty narciarz...




i obydwoje




No i nie mogłam się wprost powstrzymać przed wrzuceniem krótkiego filmiku ze stoku... (tylko nie śmiać się z tego, że Marka popędzam, bo kończył mi się czas nagrywania).



Cieszę się z każdej nowej rzeczy, której Bysiek może spróbować, bo to jest najlepszym dowodem na to, że mimo ograniczeń..... po prostu..... można!

I przy każdej takiej okazji, łzy z radości mi w oczach stają.... i kocham życie .


środa, 27 stycznia 2010

Zamknij się!

Niezły tytuł... co nie?
A było to tak.

We wtorek byliśmy na rehabilitacji u pani Basi, która twardo wymaga od Byśka współpracy i tego, żeby po prostu ćwiczył porządnie.
Ale Bysiek ćwiczyć nie lubi. I nie pomaga mu tłumaczenie, że musi, że trzeba, że żeby mógł chodzić i grać w piłkę, to trzeba ćwiczyć.... Nie i już!
I coraz gorzej idą nam ćwiczenia. Krzysiek walczy, ryczy, kładzie się i jak tylko może ucieka z rąk pani Basi. Ja się denerwuję, pani Basia wysila, a on wyje.
Masakra dosłownie.
No i we wtorek tak się wściekał, że aż przyszły do sali dwie inne Byśkowe rehabilitantki... pani Madzia (też od ćwiczeń) i ukochana pani Ania (od zajęć pedagogicznych). Ania jest ukochana, głównie dzięki temu, że u niej nie trzeba ćwiczyć, tylko robić zadania.... ale i dzięki jej podejściu do dzieci.
Obydwie panie usiłowały namówić Krzysia do wykonania ostatniego ćwiczenia, bez krzyku, ale nie udało się. Poszły do siebie, a my wreszcie mogliśmy się ubierać i wyjść na korytarz... bo ja miałam już serdecznie dość całej tej sytuacji.
Na korytarz wysunęła ze swojego gabinetu głowę pani Ania, żeby pokazać Byśkowi jak się puszcza "zajączki" ze słońca.... Podobały się. Śmiał się i oglądał zachwycony. Wreszcie powiedział do mnie:

Bysiek - "Idziemy"
pani Ania - "Krzysiu, do domku już idziesz?"
Bysiek - "Nie! Do Wojtasów!
pani Ania - "Gdzie??" i tu nastąpiła cisza... więc znowu
pani Ania - "Gdzie idziesz Krzysiu?" a na to, mój ukochany, grzeczniutki synek do swojej ulubionej Ani....
Bysiek - "Zamknij się!"

Byłam w szoku. Takim prawdziwym szoku, bo nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło coś takiego. Do nikogo. Najpierw myślałam, że się przesłyszałam, ale nie. Niestety nie.

15 minut siedziałam na korytarzu usiłując wymusić na nim, przeprosiny.... Na nic. Wyszłam wściekła i w aucie się poryczałam.
Nie z faktu, że tak powiedział, bo wiem, że miał dość, był zły że musiał ćwiczyć, pewnie zmęczony i w ogóle...
Wściekła byłam na to, że moje dziecko ma problemy z "zaczarowanymi" słowami. Bardzo ciężko przechodzą mu przez usta: "proszę", "dziękuję", "przepraszam" i nawet ciężko jest z "dzień dobry" i "do wodzenia".
Rozpaczam nad tym, bo przechodzę to samo drugi raz.... bo jest to jedna z niewielu cech, która jest wspólna dla moich dzieci. Z Olką miałam i w sumie nadal mam ten sam problem. Ciężko się przeprasza.
Usiłuję tłumaczyć, że nie trzeba się wstydzić przepraszania..... wstydzić się trzeba tego, co się źle zrobiło. Nie przemawia to do nich.

Dziś Bysiek wie, że musi Ani kupić kwiatka i czekoladki (z własnych pieniążków) i musi powiedzieć "przepraszam", ale czy będzie w stanie to zrobić.....? Nie wiem. Ale napiszę Wam końcem tygodnia ;)

No. Wygadałam się i już mi lepiej... a teraz spadam, bo muszę na wywiadówkę Oli iść.

sobota, 23 stycznia 2010

Ortopeda... pospieszny

Hmmm, zacznę od tego, że właśnie wpisując tytuł posta zaglądnęłam do słownika, bo od jakiegoś już czasu nurtowało mnie, jak to z tym słowem jest... "pospieszny", czy też może "pośpieszny"?
I sama nie wiem, które z tych słów jest mi bliższe, powiedzmy sercu.

Czasem posługuję się tym, a czasem tamtym. I jak właśnie wyczytałam w mądrej książce... obydwie formy są poprawne. Ha! I dobrze.

Tak więc u nas ortopeda dziś pospieszny będzie opisany, a nie pośpieszny. A co...?
I w zasadzie powinnam napisać "spóźniony, więc pospieszny". Bo dokładnie tak to było.
Mieliśmy z Krzysiem być na 10.30 w przychodni, a do gabinetu weszliśmy o 12.55.
I w tym miejscu znowu dziękuję Ani, która na szczęście miała wtedy dyżur w szpitalu, za to, że poratowała nas jajkiem niespodzianką, drożdżówką i gazetą z Bobem Budowniczym... bo nie wiem, czy Bysiek długo by wytrzymał, gdyby nie to jajko .
Ale dotrwaliśmy.
Nie mogłam odpuścić, bo w zasadzie pojechaliśmy do dr Sneli głównie po termin planowanego zabiegu operacyjnego na tą Bysiolową nieszczęsną nózię.





Weszliśmy, zaczęłam Bysia rozbierać, a doktor powiedział: "najbliższy wolny termin?".
Ja na to: "może być, bo chciałabym zdążyć z powrotem do formy przed wakacjami...".
Oglądnął nogi i powiedział, że po korekcji stopa powinna być ustawiona prosto.

Zapytałam o kolano, które też jest w nieprawidłowym ułożeniu, to usłyszałam: "nie poprawi się kolano, jak skorygujemy stopę".
Byłam w szoku, bo przecież w grudniu na wizycie prywatnej twierdził coś innego (tutaj możecie poczytać) i chyba ten szok spowodował, że zamilkłam i o nic już nie zapytałam.... Jak wyszłam z gabinetu, to byłam wściekła na siebie. Zachowałam się jak kretynka, zdominowana przez lekarza, któremu nie chce się niczego tłumaczyć i chce się jak najszybciej pozbyć pacjenta z gabinetu.
I dosłownie, tak pospiesznie wizyta wyglądała, że nawet z gabinetu wyszłam z nieubranym Byśkiem. Aż brzydko mi się chce napisać....

Termin więc mamy. Na 19 marca.
A ja wciąż pewna nie jestem, czy dobrze robię.
Tyle niewiadomych, brak gwarancji powodzenia zabiegu, obawa.... a jeśli nie wstanie po... i nie będzie chodził?
Wiem, że wózek, to nie koniec świata i nie myślę o tym w ten sposób, ba! nawet rozpowiadam wszystkim wokół, że jak Bysiu będzie starszy, to będzie grał w kosza na wózku w drużynie Start Rzeszów... ale jeśli nie będzie chodził, będzie to tylko moja wina. Bo przecież nie lekarzy. Oni tylko podpowiadają w takich sytuacjach. To nie jest operacja ratująca życie, tylko poprawiająca jego stan... W takich sytuacjach decyzję podejmują rodzice. Masakra.

Więc, żeby się za bardzo nie stresować, myślę o tym, że ta operacja wcale nie jest jeszcze pewna. A to dzięki systemowi lecznictwa i NFZ, przez które wiele podkarpackich szpitali nie podpisało do dzisiejszego dnia kontraktów na leczenie i zabiegi od marca 2010 roku. Do końca lutego szpitale działają na ubiegłorocznych zasadach, a ponieważ kasa skończyła im się już w październiku chyba, to zabiegów planowanych i tak nie wykonują.... jaja jak berety. Dosłownie.
I tak sobie myślę, że może sytuacja sama się rozwiąże i nie będę musiała już decyzji podejmować . Po prostu los sam zadecyduje....
Nie no, mam nadzieję, że przemyślę kolejny raz wszystkie za i przeciw i podejmę decyzję jaką powinien podjąć dorosły człowiek. Zobaczymy. Jest jeszcze dwa miesiące prawie.


Pozdrawiam wszystkich czytających i podczytujących....

czwartek, 14 stycznia 2010

"Straszny Sylwester"

Ponieważ jest już niemal połowa stycznia, to czas chyba zamknąć stary rok odpowiednią ku temu notką

Ponieważ do Wigilii mieliśmy w domu bajzel ogromny, to jakoś specjalnie nie myśleliśmy o Sylwestrze.
Tym bardziej, że odkąd Ola na świecie się pojawiła, spędzamy ten dzień w domowych pieleszach (najczęściej własnych) czasem ze znajomymi, a czasem tylko we własnym gronie.
Mieliśmy zaproszenie do Niezwykłej Asi, ale z niego nie skorzystaliśmy. Tak wyszło.

Więc jak już święta minęły i można było już wyczuć w powietrzu koniec roku, to zaczęło nas "nosić" jak to nas po prostu. I rozmawiając z Kasią P. na dwa dni przed Sylwestrem, stwierdziłyśmy, że skoro dzieciaki zdrowe, to fajnie byłoby się spotkać z takiej okazji.
Olka i Bysiek oszaleli z radości, a ja aż drżałam na myśl, że w ostatniej chwili coś wypadnie i jednak nie dojdzie do wyjazdu.
Ale udało się.
Mimo iż Kasia się przeziębiła, a w sobotę i Igor miał już gorączkę. Kasia stwierdziła, że Sylwester był straszny... "mam grypę i Kaję...coś strasznego!" Kto mnie zna, ten wie, że w takim przypadku, to nie wiadomo co lepsze...
Dla nas weekend był spoko. Zwłaszcza dla dzieciaków, które jak żyją chyba nie były tyle razy na śniegu w ciągu trzech dni, bo śniegu było baaaardzo dużo.
Fakt, Kasia była ledwo przytomna i trzymała się w zasadzie dlatego, że byliśmy, więc chyba lepiej dla niej byłoby gości wtedy nie mieć. Ale takie rzeczy ciężko przewidzieć, więc wyjścia nie miała...przeżyła.
W noc Sylwestrową młodsi chłopcy padli szybciutko, a starszaki trzymały się jak mogły.... Witek 15 minut przed północą się poddał i tylko Olka witała z nami 2010 rok. A godzinę później wymiękła reszta, więc z butelką dobrego "szampana" spokojnie oglądnęłam fajny filmik

Zdjęcia są oczywiście tak więc wybrałam kilka i pokazuję...

W oczekiwaniu na fajerwerki



Dwa śniegowe "Niezwyklaki"



Bysiek śniegiem atakował sztuczne ognie



Noworoczny toast, którego nie wznosił Bysiek, bo bąbelki lubi tylko w wannie...





"O rany"



Gitarowe trio



wtorek, 12 stycznia 2010

Czas świąt

Poza małą rewolucją w mieszkaniu związaną poniekąd z porządkami, przeszliśmy małą kłótnię z Markiem o.... choinkę.
Bo jak się człowiek nie ma o co złościć, a wszędzie w koło czuć napięcie związane z przygotowaniami, to powód znajdzie. I nawet ciężko powiedzieć po której stronie leży wina... pewnie po obu. W każdym bądź razie mało brakowało, a choinki by nie było.
Ale wystarczyło parę godzin bez patrzenia na siebie i spokój wrócił. A co ważniejsze, w dużym pokoju stanęła choinka. Dzieciaki z radością towarzyszyły po raz pierwszy przy tym zajęciu tatusiowi, a nie mamusi.
Ja u mamy lepiłam pierogi...
... a jak wróciłam, to zobaczyłam, że wszystkie figurki z szopki leżą na środku pokoju. Więc mówię:

mama - "Bysiu, poukładaj figurki w szopce"
Bysiek - "Nie miescą sie"
mama - "Jak to się nie zmieszczą?"
Bysiek - "Zobac, nie ma miejsca.... tam mieskają brumki!!!!!"

Musiałam zrobić zdjęcie ;)



Wigilię i całe Boże Narodzenie jak zwykle spędziliśmy u jednych i drugich dziadków, a w niedzielę poświąteczną gościliśmy rodzinę u nas.
Zdjęć oczywiście jest bardzo dużo, ale wybrałam kilka...

Jakiś taki duży ten mój Bysiek ;)




Opłatkiem dzielenie....




Trzy wariatki :)




I prezenty.... im więcej, tym lepiej i wcale nie muszą być duże...




Najlepsza zabawa jest zawsze pod stołem

piątek, 8 stycznia 2010

Masełka

Ponieważ wcześniej nie miałam okazji, ani możliwości, to dopiero dziś, ale
z całego serca składam Wam wszystkim najserdeczniejsze, najcieplejsze i najradośniejsze
życzenia na cały 2010 rok!!!


W grudniu, Oli klasa kończyła zajęcia z programu europejskiego, który tak serio pisząc dedykowany jest dla klas pierwszych. Ale ponieważ w ubiegłym roku szkolenie dla nauczycieli z tych zajęć jakoś się opóźniło, to i same zajęcia wypadły dzieciom dopiero w klasie drugiej.
Po zakończeniu zajęć klasa miała przygotować pokaz, dla rodziców, dyrekcji i ogólnie szerszej publiki. A żeby było łatwiej i fajniej wychowawczyni Oli zdecydowała się na pokazanie..... "masełek"... jak mówi Bysiek .
Ponieważ był grudzień, to jasełkowy temat jak najbardziej był na czasie. Dzieciaki, przejęte, ale i zadowolone z ekscytacją oczekiwały występu. Ola deklamowała mi w domu rolę swoją i jeszcze kilku innych dzieci, bo to normalne, że jak się w szkole 40 razy nasłuchała tekstu, to na pamięć umiała.
Dwa dni przed występem trzeba było skracać i prać suknię ślubną babci Gosi (moja mama), bo okazało się, że dobrze by było, żeby aniołek, którym Fasola była, miał odpowiedni kamuflaż .
Bysiek też był podekscytowany... powtarzał wszystkim dokoła: "ide na masełka do Oli koły".
Ale kiedy na "masełka" trzeba było wreszcie pójść i grzecznie na krzesełku siąść, to rozdarł się wniebogłosy, że on nie zostanie i nie chce oglądać.
Na szczęście Ola zaprosiła kogo się dało, więc moja siostra się poświęciła i z Bysiolem po korytarzu dreptała, przez większą część pokazu. Widział więc z całych "masełek" sam koniec, ale potem dał sobie cyknąć fotkę przy żłóbku....


Moja anielica, to ta z prawej z krótkimi włosami ;)



Śpiewająco i grająco...




Większa część składu występujących (po prawej nawet jeden z Trzech Króli)



No i moje dzieci nad "Jezuskiem"




Jak się nie ma w głowie, to... się nie ma wcale :(

Zaległości mam, bo
... jak pech, to pech. I to pełną parą.
A wszystko zaczęło się jeszcze w grudniu.
W grudniu mieliśmy małą rewolucję w mieszkaniu, która wymusiła na mnie przeniesienie się z kompem w inne miejsce. A w innym miejscu, to już nie siedzi się tak samo, mniej jest chęci do pisania i nawet siadać się nie chce. Tym bardziej, że w tym innym miejscu.... to miejsca jakoś malusieńko było. Ciasno, ciemno i nieprzyjemnie .

Po dwóch tygodniach na ulubione do klikania miejsce wróciłam. Wtedy na kompie włączył mi się tryb awaryjny, potem jakieś odzyskiwanie danych, czy cuś w tym stylu (nie znam się na tym), a potem siadł prąd. Jak ponownie kompa włączyłam, okazało się, że wyświetlają się jakieś kompletnie nie zrozumiałe dla mnie polecenia, na które, żeby szybko mieć to z głowy, odpowiadałam: OK.
W ten sposób straciłam całą zawartość komputera.
Wszystkie zainstalowane programy, wszystkie dokumenty, poczta, kontakty, zdjęcia i cała reszta poszła..... w nicość.
Łysy zabrał kompa pod pachę i zawiózł do "kogośtam". Odzyskano mi większość zapisanych zdjęć, ale nic poza tym. Bieda z nędzą.
Tak więc musiałam się z kompem zaprzyjaźniać na nowo i na nowo wszystko instalować.
Następnego dnia, siadł nam internet. Tak, żeby było wesoło....
W ten sposób minęło kolejne dwa dni i wróciłam do sieci z w miarę sprawnym kompem.
Dlatego też postanowiłam sumiennie nadrobić zaległości z ostatniego czasu.