skip to main |
skip to sidebar
Byliśmy u urologa.Jeszcze przed wyjazdem musieliśmy skontrolować, czy dobrze mamy ustawiony elektrostymulator i przy okazji załatwić recepty i wnioski na cewniki i pieluchy. Wszystko było w porządku. Mieliśmy się stawić po wyjeździe na przestawienie zabiegów i z wynikami badania moczu.... żeby sprawdzić, czy po morskich kąpielach przypadkiem coś się nie przyplątało złego.Tak więc we czwartek ponownie stanęliśmy (jak zwykle niezarejestrowani, bo termin najbliższy na połowę września był...) w kolejce do naszej pani doktor i nawet nie zeszło nam jakoś tragicznie długo Wyniki badania moczu w porządku, ale po raz pierwszy Pani doktor nie do końca była zadowolona z Byśkowych "postępów" w sferze urologicznej. Od początku:Bysiek ma niewielki, wysokociśnieniowy pęcherz neurogenny. To niedobrze. Na zwiotczenie i w rezultacie powiększenie pęcherza i nie popuszczanie moczu, bierze już od jakiegoś czasu lek. Na początku reakcja na ten lek była dobra, pęcherz trochę się powiększył, ale nie tak jak spodziewała się tego nasza lekarka. Dlatego zwiększyła dawkę do maksymalnej, ale pęcherz i tak nie osiągnął takich rozmiarów, który umożliwiłby Byśkowi bycie suchym. Pani doktor powiedziała: "nic więcej nie uda nam się uzyskać tym lekiem... będziemy tylko próbować wspomóc jego działanie elektrostymulacją".Wprowadziliśmy ją stosunkowo niedawno, ale na razie też nie widać, żeby dała jakieś specjalne efekty. Jednak o tym chyba nie ma co pisać, bo to początek naszych zabiegów.Obecnie Bysiek ma 2 miesiące przerwy od elektrostymulacji, a potem mamy wystartować z innymi parametrami sprzętu. Może one pomogą temu pęcherzowi trochę się "powiększyć". Oby.... bo jak nie, to ja nie wiem, co będzie trzeba zrobić .I nie miałam odwagi zapytać o to Pani doktor. Czasem tak mam. Jak obawiam się odpowiedzi, to nie pytam... Rzadko zdarza mi się taka "słabość", ale się zdarza.W ogóle weszliśmy chyba w etap "koniec z: wszystko u nas dobrze". Tak sobie myślę właśnie....Człowiek się przyzwyczaja, że wszystko w miarę gładko leci, jakoś się układa i jest dobrze, czuje się spokojny i szczęśliwy z tego powodu, ale i tak gdzieś tam pod skórą czai się obawa, że jak jest tak dobrze, to musi się w końcu coś popsuć.... Bo nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Niestety.A może ja po prostu w doła jakiegoś wpadłam ?Ale martwię się. Martwię się tym pęcherzem, ale przede wszystkim martwi mnie coraz bardziej ta Bysiolkowa noga w gipsie.Dziś po raz pierwszy od tygodnia (założony wtedy gips) pozwoliłam Byśkowi chodzić. Dr Snela mówił, żeby go utrzymać bez chodzenia 2 dni, ale ja na wszelki wypadek przeciągnęłam to do pełnego tygodnia. No więc ten jego gips po dzisiejszym chodzeniu, już jest w opłakanym stanie i nie wygląda na to, żeby spełniał swoją rolę... a na jego zdjęcie umówieni jesteśmy na 18 sierpnia dopiero....Palec, który zwykle przy gipsie się obdzierał, już jest paskudny, a najmniejszy paluszek jest okropnie podwinięty pod stopę, tak jakby za mało miejsca tam było. Nie wiem, czy nie zeszła czasem opuchlizna i noga nie przesunęła się głębiej, bo tak to wygląda....Martwi mnie to i wkurza jednocześnie, bo nie bardzo wiem co zrobić. Jak pojadę do przychodni, to pewnie mnie wyrzucą z tekstem, że szukam problemów i to, że gips ledwo się trzyma, nie ma znaczenia...Ehhh. Pomarudziłam trochę, więc sobie idę... może mi przejdzie
Ehhh, nawet pisać mi się (prawie) nie chce....
Bysiek znowu nogę ma w gipsie, ale od początku zacznę. Od początku, czyli od wizyty u dr Sneli sprzed naszego wyjazdu.30 czerwca byliśmy na wizycie, na której mieliśmy zdjąć twardy gips i założyć lekki.
Tak też się stało. Co prawda oczekaliśmy się z dziećmi jak nie wiem, bo trwało to 3 godziny, ale cóż... wybrzydzać nie będę, choć osobiście uważam, że bez problemu mogliby się w tej nieszczęsnej przychodni lepiej zorganizować.Bo kto to widział, żeby na zdjęcie gipsu tyle czekać Najważniejsze, że doczekaliśmy się i że Pan Maciek (chłopak, który pracuje w gabinecie zabiegowym przychodni ortop.) założył nam leciutki zdejmowalny gips.
Dr Snela co prawda jak zwykle miał ze 2 minuty czasu dla nas i tylko powiedział, żebyśmy się po powrocie z wakacji pokazali...Dzięki temu szczęśliwie przetrwaliśmy cały wakacyjny wyjazd i nie było potrzeby utrzymywania Krzysia poza wodą. Zdejmowaliśmy miękki gips, zakładaliśmy na operowaną nóżkę skarpetkę i starą łuskę... i tak zaopatrzonego puszczaliśmy do wody.
Tydzień po tamtej wizycie zdjęliśmy szwy, a właściwie, to sama mu je wyjęłam, bo choć najpierw myślałam, że specjalisty szukać w Międzywodziu będę, to potem zdanie zmieniłam. Doszłam bowiem do wniosku, że nie jest to nic trudnego i że na pewno sama sobie poradzę. I dobrze zrobiłam.Tak więc Międzywodzie przetrwaliśmy i po powrocie do domu zadzwoniłam, żeby umówić się na prywatną wizytę do dr Sneli.... przyjmował akurat ostatni raz przed swoim urlopem, a miał wolne miejsce, więc znowu nam się udało. Poszliśmy na wizytę.Bysiek pokazał jak chodzi w gipsie i ortezie, a potem pokazaliśmy nogę. Pan doktor zapytał, czy ona ma tak spuchniętą nogę? Powiedziałam, że nie, że to chyba obrzęk taki od zabiegu się utrzymuje.... Dostaliśmy pozwolenie na zrobienie nowych ortez i na chodzenie bez gipsu już, a w ortezach właśnie, przy czym zwrócił nam doktor uwagę, żeby nie robić jakoś bardzo wymyślnego sprzętu dla Krzysia, bo jest szansa, że on docelowo kiedyś może nawet bez niczego chodził będzie.... Cieszy mnie to, ale dziś nie wyobrażam sobie jeszcze, żebym miała Byśka postawić bez niczego i namawiać go na chodzenie Może faktycznie.... kiedyś.Wróciliśmy do domu w super nastrojach. Chciałam jeszcze na noc założyć gips miękki, ale okazało się, że nie jestem w stanie go "zamknąć"... brzegi nie schodziły się. Oglądnęłam dokładnie nogę i stwierdziłam, że jednak jest ona spuchnięta i że dr Snela miał rację zauważając to.Rano zadzwoniłam i powiedziałam co mnie martwi.Po południu stawiliśmy się w szpitalu na zrobienie zdjęcia. Okazało się, że widać tam złamanie sprzed kilku dni... pani z zakładu RTG wypytywała mnie, czy gdzieś się Krzyś nie uderzył, czy nic nie zauważyłam i czy nic go nie boli?I w tym cały problem. Byśka nie boli, bo czucia nie ma.... Nie powie, że coś jest nie tak, że się uderzył i że nie może stanąć na przykład... Nie boli, więc wstaje i chodzi.Ortopeda, który nas na izbie oglądał, stwierdził że skoro i tak gips Bysiek założony ma, to nic robić nie trzeba i że to wcale nie jest złamanie, tylko lekarka opisująca zdjęcie nie mając porównania do poprzednich fotek i nie wiedząc co dziecko miało operowane, wystawiła błędny wniosek...
Ciekawe więc dlaczego widać zmianę sprzed kilku dni??????Nic to. Na tą rozmowę napatoczył się akurat (znowu na nasze szczęście) dr Snela, który choć na urlopie oficjalnie jest, czasem do szpitala zagląda. Zdjęcie oglądnął i orzekł, że nie jest tak jak być powinno i trzeba na kolejne 3 tygodnie założyć znowu ciężki gips. Jestem spokojniejsza. Nie pozwalam na razie Byśkowi chodzić i cieszę się, że nie zostawili go w tym lekkim sprzęcie, który najwyraźniej się nie sprawdził w jego przypadku. Intryguje mnie, czego dowiem się za te 3 tygodnie....Tak więc znowu kiblujemy w domku, tym bardziej, że od kilku dni w Rzeszówku paskudna pogoda króluje. Jest zimno i deszcz pada, co mi akurat bardzo nie leży, bo ja ciepłolubna jestem. Mogę tylko jeszcze bardziej cieszyć się, że podczas naszych wakacji, pogoda cudna była. Doceniam "Kociu, pokaz ząbki..."
"nie lazaj mnie no..."
Bzzzzyk jakowyś, który często.... hmm, co on właściwie robił? Latał w miejscu, czy stał w powietrzu? Chyba jednak latał w miejscu... często i dał sobie przy okazji zdjęcie cyknąć. Mało widać, ale pozował, więc zrobić musiałam
Tegoroczny pobyt w Międzywodziu różnił się dla mnie od poprzednich turnusów.... np. tym właśnie, że zdecydowanie mniej czasu spędzaliśmy na spacerowaniu dużą grupą, ani razu nie wybraliśmy się na spacer plażą (niektórzy byli oczywiście, ale ja o naszej rodzince piszę) i po posiłkach nie siadaliśmy na trawce pod stołówką, żeby poleniuchować i pogadać o wszystkim i o niczym.... Nie siadaliśmy, bo trawka notorycznie podlewana była ze względu na upały, więc mokro by nam było... Alternatywą ławeczki w okolicy stołówki były, ale jakoś tak rozrzucone, że jak ktoś coś mówił, to słyszeli tylko Ci co na tej właśnie ławeczce spoczywali.... Więc jak dla mnie, ta opcja się nie sprawdziła i to na tyle, że bardzo trawki mi brakowało.... znaczy się pogaduszek Raz wybrałyśmy się z Olesią na zachód słońca... Nie był jakiś bardzo zachwycający, ale fotka jest. Tym bardziej napatrzeć się na nią nie mogę, że Ola na niej wygląda jakby duużo starsza była niż jest.
A tutaj dwie fotki z poza Międzywodzia, ale nawet nie chce mi się wspominać tego, jak nas zostawiono w upale na 3 godziny po rejsie stateczkiem w małym miasteczku, gdzie dobrze, że drzewa rosły duże i cień dawały, więc nie ugotowaliśmy się na twardo
Wieczory były tradycyjne.Bez dzieci, czasem z pizzą, czasem z piwem, ale częściej bez jedzenia i z wodą, bo gorąco było i jeść się nie chciało... Ale zawsze z gadaniem. Czasem na poważnie, ale częściej na luzie i na wesoło. Tak bardzo na wesoło, że prawie co wieczór pewien jegomość z ośrodka, który na pewno był po raz pierwszy na "naszym" turnusie, uciszał nas drąc się przez balkon, a czasem nawet schodząc do nas na dół... Na nic oczywiście, bo my siedzieliśmy co wieczór w tym samym miejscu gadając co wieczór tak samo głośno. No ale próbował.Był zachód słońca... był i wschód. Ledwo z Olą wstałyśmy, ale warto było.
Bysiek był w swoim żywiole....Na początku turnusu miał spore rany na paluszkach u nogi, po gipsie, ale na szczęście uporaliśmy się z tym w kilka dni, a potem już prawie wcale nie wychodził z morza. Ups... jednak wychodził. Na kukurydzę, którą na plaży sprzedają zarabiający młodzieńcy Bawił się świetnie. I w piasku i w wodzie. Praktycznie nie ważne było gdzie i tak nie narzekał ani się nie złościł. Odpoczywał trochę z Markiem po obiedzie, głównie oglądając po kawałku swojego ukochanego Zygzaka.Na plaży...
Tylko niektórzy wiedzą jak ja wyglądam po tym opalaniu się w okularach... Ale stało się to już tradycją prawie i wszyscy się ze mnie śmieją co rok...
Broń wodna, którą musiało mieć oczywiście każde dziecko...
Z duuużymi lodami
Wieczorem szedł spać bez problemu i dzięki temu bez problemu na śniadania wstawał. Choć i tak prawie nigdy ich nie jadł, bo dla niego za wcześnie. Dopiero na plaży zjadał obowiązkową bułkę.Oczywiście przeszliśmy kryzys ćwiczeniowy, bo Bysiek usiłował wymusić na nas rezygnację z zabiegów, ale nie udało mu się. Ma paskudną mamę po prostu.I tak raz porządnie pokazał swój charakterek jak przyjechały panie z ośrodka rehabilitacyjnego REN-POL na pokaz i przymiarkę kombinezonu TheraSuit. Darł się cały czas, nie dał nic na siebie włożyć i wyrywał się rehabilitantce jak chciała go "zbadać". Porażka i wstyd.Na szczęście był to jedyny taki popis w ciągu całego turnusu, więc nie było źle.Jedną z atrakcji były kule w których można sobie np. poskakać na wodzie. Robiły furorę, a ponieważ były na naszym ośrodku, to kusiły, kusiły, aż skusiły nawet Byśka. I tak mu się ta zabawa podobała, że darł się jak opętany jak już go z kuli wyjęłam...
W drugiej kuli Asia była....
Relaks
Żałuję, że nie mamy kamery cyfrowej, bo mogłabym Wam od razu pokazać kilka fajnych filmików, niestety trzeba będzie długo czekać, aż ktoś nam zgra na płytę to co nagraliśmy, żebym mogła na kompa wrzucić....Jedno co nas porządnie zmartwiło podczas tego wyjazdu, to nasze auto, które chyba sprzedać będziemy musieli, bo coraz częściej odmawia nam posłuszeństwa, a już na pewno nie jest pewne i bezpieczne. Coś się z hamulcami złego działo podczas jazdy i w zasadzie cały czas się martwiłam, czy na pewno uda nam się bezpiecznie dojechać do domu. Ehhh. Życie.Koniec, ale było super.
Wreszcie skończyłam prać powakacyjne ciuchy.Ale szkoda, że wakacje tak szybko mijają.... choć oczywiście te "kalendarzowe" jeszcze trwają, to nasze już się skończyły. A było tak fajnie W wietrzny dzień...
Trzech muszkieterów
Ola z Witkiem
Na miejsce, czyli do ośrodka w Międzywodziu dotarliśmy przed śniadaniem, czyli zgodnie z planem. Rozpakowaliśmy się "z grubsza" i... poszliśmy na plażę, bo pogoda od pierwszego do ostatniego dosłownie dnia była idealna. KasiaP mi mówiła, żebym nie brała dużo ubrań na niepogodę, bo ciepło będzie, ale ja nauczona doświadczeniem trzech poprzednich pobytów nad morzem, byłam przygotowana na mniej optymistyczną opcję. Okazało się, że KasiaP rację miała, a ja (niedowiarek) do domu przywiozłam długie spodnie i bluzy całej rodziny nietknięte. I super. Wcale mnie to nie martwi Ale dość o pogodzie, bo ludzie ważni są, nie tylko słońce.A ludzie..... ludzie jak zwykle super byli.
Poza "standardowym" corocznym składem, było też kilka rodzin, które znałam tylko wirtualnie do tej pory, bo oczywiście przez Niezwykłą Krainę. Dogadywaliśmy się wszyscy całkiem nieźle i muszę z odrobiną zdziwienia przyznać, że nawet jakichś większych scysji nie było, a wcześniej owszem... czasem się zdarzały .Chyba dzięki pogodzie ślicznej, nawet dzieciaki dogadywały się ze sobą książkowo prawie. Zdjęcia.... O tych to natrzaskaliśmy sporo, choć są baaardzo monotematyczne. Wciąż morze i plaża i tak w kółko. Tym bardziej, że Marek pstryka jak oszalały odkąd powiedziałam mu, że warto korzystać z tego, że aparat cyfrowy jest i można zrobić więcej zdjęć, żeby mieć z czego wybrać te najlepsze. Teraz jednego ujęcia mam 40 odsłon. Hi hi hi. Ale faktycznie dzięki temu wybieram to, na którym podoba mi się wszystko. No i wybrałam do pokazania na blogu prawie 30 sztuk i dlatego podzielę relację z Międzywodzia na dwa wpisy.... Tu czwórka "niezwykłych" dzieci... Bysiek, Hubiś, Kinia i Zuzia.
Ze Złomkiem
Pływać Bysiek się uczył
I nurkować...
W tym roku nawet plan dnia układał nam się idealnie, bo godziny posiłków mieliśmy późniejsze niż zwykle. Śniadanie o 9.00 było, potem szliśmy z Byśkiem na zabieg (miał masaż i magnetronik), a potem szybko na plażę, żeby miejsce dobre mieć, jak najbliżej morza... O 14.00 jedliśmy obiad i ok. 15.30 znowu na plaży byliśmy, praktycznie aż do kolacji, bo schodziliśmy po 18, żeby na 19.00 już wykąpani się stawić.Po kolacji wychodziło z nas zmęczenie, bo w małych podgrupach szliśmy na krótki spacerek w zasadzie tylko po to, żeby w sklepie uzupełnić brak wody, czy soków na kolejny dzień i ewentualnie na lody, na które w ciągu dnia mniej czasu było, ze względu na długie pobyty na plaży.Malowanie piaskiem (fajna sprawa - wzór jest wytłoczony na kartce pokrytej klejem i papierem ochronnym, z której zdejmuje się po kawałku papier i każdą taką klejącą część posypuje się kolorowym piaskiem.)
I gotowe
Tradycyjnie musieliśmy też "rowerkami" pojeździć.... Bysiek próbował samodzielnie.
Koniec części pierwszej....