sobota, 31 lipca 2010

Urolog... ponownie

Byliśmy u urologa.
Jeszcze przed wyjazdem musieliśmy skontrolować, czy dobrze mamy ustawiony elektrostymulator i przy okazji załatwić recepty i wnioski na cewniki i pieluchy.
Wszystko było w porządku. Mieliśmy się stawić po wyjeździe na przestawienie zabiegów i z wynikami badania moczu.... żeby sprawdzić, czy po morskich kąpielach przypadkiem coś się nie przyplątało złego.

Tak więc we czwartek ponownie stanęliśmy (jak zwykle niezarejestrowani, bo termin najbliższy na połowę września był...) w kolejce do naszej pani doktor i nawet nie zeszło nam jakoś tragicznie długo
Wyniki badania moczu w porządku, ale po raz pierwszy Pani doktor nie do końca była zadowolona z Byśkowych "postępów" w sferze urologicznej.
Od początku:
Bysiek ma niewielki, wysokociśnieniowy pęcherz neurogenny. To niedobrze.
Na zwiotczenie i w rezultacie powiększenie pęcherza i nie popuszczanie moczu, bierze już od jakiegoś czasu lek. Na początku reakcja na ten lek była dobra, pęcherz trochę się powiększył, ale nie tak jak spodziewała się tego nasza lekarka. Dlatego zwiększyła dawkę do maksymalnej, ale pęcherz i tak nie osiągnął takich rozmiarów, który umożliwiłby Byśkowi bycie suchym. Pani doktor powiedziała: "nic więcej nie uda nam się uzyskać tym lekiem... będziemy tylko próbować wspomóc jego działanie elektrostymulacją".
Wprowadziliśmy ją stosunkowo niedawno, ale na razie też nie widać, żeby dała jakieś specjalne efekty. Jednak o tym chyba nie ma co pisać, bo to początek naszych zabiegów.
Obecnie Bysiek ma 2 miesiące przerwy od elektrostymulacji, a potem mamy wystartować z innymi parametrami sprzętu. Może one pomogą temu pęcherzowi trochę się "powiększyć". Oby.... bo jak nie, to ja nie wiem, co będzie trzeba zrobić .
I nie miałam odwagi zapytać o to Pani doktor. Czasem tak mam. Jak obawiam się odpowiedzi, to nie pytam... Rzadko zdarza mi się taka "słabość", ale się zdarza.

W ogóle weszliśmy chyba w etap "koniec z: wszystko u nas dobrze".
Tak sobie myślę właśnie....
Człowiek się przyzwyczaja, że wszystko w miarę gładko leci, jakoś się układa i jest dobrze, czuje się spokojny i szczęśliwy z tego powodu, ale i tak gdzieś tam pod skórą czai się obawa, że jak jest tak dobrze, to musi się w końcu coś popsuć.... Bo nikt nie obiecywał, że będzie lekko.
Niestety.

A może ja po prostu w doła jakiegoś wpadłam ?
Ale martwię się.
Martwię się tym pęcherzem, ale przede wszystkim martwi mnie coraz bardziej ta Bysiolkowa noga w gipsie.
Dziś po raz pierwszy od tygodnia (założony wtedy gips) pozwoliłam Byśkowi chodzić. Dr Snela mówił, żeby go utrzymać bez chodzenia 2 dni, ale ja na wszelki wypadek przeciągnęłam to do pełnego tygodnia. No więc ten jego gips po dzisiejszym chodzeniu, już jest w opłakanym stanie i nie wygląda na to, żeby spełniał swoją rolę... a na jego zdjęcie umówieni jesteśmy na 18 sierpnia dopiero....
Palec, który zwykle przy gipsie się obdzierał, już jest paskudny, a najmniejszy paluszek jest okropnie podwinięty pod stopę, tak jakby za mało miejsca tam było. Nie wiem, czy nie zeszła czasem opuchlizna i noga nie przesunęła się głębiej, bo tak to wygląda....
Martwi mnie to i wkurza jednocześnie, bo nie bardzo wiem co zrobić. Jak pojadę do przychodni, to pewnie mnie wyrzucą z tekstem, że szukam problemów i to, że gips ledwo się trzyma, nie ma znaczenia...

Ehhh. Pomarudziłam trochę, więc sobie idę... może mi przejdzie

1 komentarz:

Szyszka pisze...

notka nie dość ,że bez entuzjazmu to i bez zdjęć :/
nie dobieraj sobie do głowy na zaś...!
pozdrowienia dla mojej ulubionej rumuńskiej rodziny :)))))))