Ciężko mi przyznać, ale jesteśmy rodziną, która bez samochodu czuje się niepewnie jakoś...
Tym razem moje autko nie zepsuło się, ale wracający w niedzielę z jakiegoś tam kursu mój brat, wpadł w poślizg i obydwa lewe koła w jego samochodzie są do wymiany.
Dlatego, żeby bezpiecznie wraz z rodziną mógł dotrzeć do Lublina (gdzie mieszkają), pożyczyliśmy im mój środek transportu.
Dobrze, że mamy wakacyjną przerwę od rehabilitacji i nie musimy martwić się, żeby na czas na nią dotrzeć. Ale mimo wszystko, muszę przyznać, że odczuwam brak samochodu.
W poniedziałek akurat ja miałam umówioną wizytę u lekarza i dobre jest przynajmniej to, że nie musiałam ze sobą targać dzieci, bo moja mama z nimi została. Marek zawiózł mnie na miejsce i tylko wracałam pieszo.... (Marek nie chciał uwierzyć )
Ale dziś..... eh. Dziś to już inna sprawa.
O 10.25 w ulewnym deszczu poszliśmy z wózkiem na przystanek autobusowy, bo musieliśmy na 11 dotrzeć do przyszpitalnej przychodni ortopedycznej, gdzie mieliśmy umówioną wizytę.
Nie było źle. Dzieci były zachwycone, bo to chyba jedyna taka okazja w ich życiu, a przynajmniej z ich mamą.... Olka w kaloszach, pod parasolem właziła w każdą kałużę po drodze. Bysiek też w kaloszach, ale zamknięty pod folią w wózku obserwował lejące się po folii strugi deszczu....
Tak ślicznie wyglądali na przystanku (fotka z telefonu, więc jakość wybaczcie)
Autobus pod sam szpital nie podjeżdża, więc parę minut spóźnieni dowiedzieliśmy się, że nasz ortopeda ma urlop wakacyjny..... Nieźle się uśmiałam. Olka mniej, bo na darmo łazić nie lubi.
Następnie poszliśmy na kolejny przystanek, do kolejnego autobusu, który miał nas zawieźć tym razem do pediatry. Już w drodze na przystanek Olka narzekała na zwijające jej się w kaloszach skarpetki i gorąco, które nagle się zrobiło z ulewy.
Ja nie wiem, co się z tą pogodą dzieje. Dosłownie jak w górach. Chmury i zimno, a za 5 minut słońce i gorąco.
No nic. Wsiedliśmy do autobusu, który wcale pod przychodnię nie jechał, więc potem musieliśmy pieszo (w kaloszach) zrobić kolejne kilometry w świecącym słońcu. Tym razem wszyscy mieliśmy dość.
Ale dotarliśmy i kolejki u naszej pani pediatry nie było, więc bez problemu wypełniliśmy kartę zdrowia na turnus rehabilitacyjny (3 lipca do Międzywodzia jedziemy), wzięliśmy wniosek na cewniki, (bo źle obliczyłam sobie ilość posiadanych w domu) zbadaliśmy Byśka i co najważniejsze dla mnie zaszczepiliśmy go przeciw pneumokokom. I to za darmo, zgodnie z przepisami, które dla dzieciaków z niektórymi wadami, przewidują takie szczepienia.
Potem została nam już tylko droga powrotna do domu. Na szczęście po drodze mamy sklep z lodami, więc już nastroje były odrobinę weselsze .
Byle do soboty. Bo wtedy mam odzyskać własny samochód....
Tym razem moje autko nie zepsuło się, ale wracający w niedzielę z jakiegoś tam kursu mój brat, wpadł w poślizg i obydwa lewe koła w jego samochodzie są do wymiany.
Dlatego, żeby bezpiecznie wraz z rodziną mógł dotrzeć do Lublina (gdzie mieszkają), pożyczyliśmy im mój środek transportu.
Dobrze, że mamy wakacyjną przerwę od rehabilitacji i nie musimy martwić się, żeby na czas na nią dotrzeć. Ale mimo wszystko, muszę przyznać, że odczuwam brak samochodu.
W poniedziałek akurat ja miałam umówioną wizytę u lekarza i dobre jest przynajmniej to, że nie musiałam ze sobą targać dzieci, bo moja mama z nimi została. Marek zawiózł mnie na miejsce i tylko wracałam pieszo.... (Marek nie chciał uwierzyć )
Ale dziś..... eh. Dziś to już inna sprawa.
O 10.25 w ulewnym deszczu poszliśmy z wózkiem na przystanek autobusowy, bo musieliśmy na 11 dotrzeć do przyszpitalnej przychodni ortopedycznej, gdzie mieliśmy umówioną wizytę.
Nie było źle. Dzieci były zachwycone, bo to chyba jedyna taka okazja w ich życiu, a przynajmniej z ich mamą.... Olka w kaloszach, pod parasolem właziła w każdą kałużę po drodze. Bysiek też w kaloszach, ale zamknięty pod folią w wózku obserwował lejące się po folii strugi deszczu....
Tak ślicznie wyglądali na przystanku (fotka z telefonu, więc jakość wybaczcie)
Autobus pod sam szpital nie podjeżdża, więc parę minut spóźnieni dowiedzieliśmy się, że nasz ortopeda ma urlop wakacyjny..... Nieźle się uśmiałam. Olka mniej, bo na darmo łazić nie lubi.
Następnie poszliśmy na kolejny przystanek, do kolejnego autobusu, który miał nas zawieźć tym razem do pediatry. Już w drodze na przystanek Olka narzekała na zwijające jej się w kaloszach skarpetki i gorąco, które nagle się zrobiło z ulewy.
Ja nie wiem, co się z tą pogodą dzieje. Dosłownie jak w górach. Chmury i zimno, a za 5 minut słońce i gorąco.
No nic. Wsiedliśmy do autobusu, który wcale pod przychodnię nie jechał, więc potem musieliśmy pieszo (w kaloszach) zrobić kolejne kilometry w świecącym słońcu. Tym razem wszyscy mieliśmy dość.
Ale dotarliśmy i kolejki u naszej pani pediatry nie było, więc bez problemu wypełniliśmy kartę zdrowia na turnus rehabilitacyjny (3 lipca do Międzywodzia jedziemy), wzięliśmy wniosek na cewniki, (bo źle obliczyłam sobie ilość posiadanych w domu) zbadaliśmy Byśka i co najważniejsze dla mnie zaszczepiliśmy go przeciw pneumokokom. I to za darmo, zgodnie z przepisami, które dla dzieciaków z niektórymi wadami, przewidują takie szczepienia.
Potem została nam już tylko droga powrotna do domu. Na szczęście po drodze mamy sklep z lodami, więc już nastroje były odrobinę weselsze .
Byle do soboty. Bo wtedy mam odzyskać własny samochód....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz